niedziela, 1 marca 2020

Strefa wolna od szczerbatych

Mało jest rzeczy, które przeszkadzają mi bardziej niż brak higieny jamy ustnej. Bałagan w otworze gębowym jest zazwyczaj wyłączną "zasługą" właściciela tegoż, wynikiem jego lenistwa, zaniedbania czy lęku przed bólem, wygrywającego z potrzebą bycia estetycznym oraz zdrowym, gdyż wiadomo wszak powszechnie, że próchnica jest źródłem wielu innych, znacznie poważniejszych chorób.

Skoro więc powstają strefy wolne od LGBT, to dlaczego nie stworzyć miejsc zakazanych dla szczerbatych? Przecież na stan swojego uzębienia mamy daleko większy wpływ niż na posiadaną orientację seksualną.

W następnej kolejności wykluczyłabym zezowatych- bardzo ciężko akceptować kogoś, z kim nie da się nawiązać kontaktu wzrokowego.

Po nich, moim skromnym zdaniem, powinna przyjść kolej na grubych. Tych z BMI powyżej 35 odizolowałabym całkowicie, bo zajmują dużo więcej miejsca niż szczupli, to chyba wystarczający argument.

Następnie skreśliłabym rudych, piegowatych, garbatych, jąkających się i kulawych. Nie trzeba ich od razu eksterminować, ale po co mają wchodzić w niepotrzebne interakcje z pełnowartościowymi obywatelami?

O rany, ależ jestem roztargniona!- zapomniałam o czarnych. Dla tych nie ustanawiałabym żadnych specjalnych stref, wystarczy odesłać ich do Afryki i po kłopocie.

... a tak już zupełnie serio, to są osoby, które wysłałabym chętnie w bliżej nieokreślonym kierunku, byle daleko ode mnie, a kryterium wyboru nie byłaby ani orientacja seksualna, ani wygląd, ani żaden z wielu innych aspektów, które w mojej ocenie, w najmniejszym nawet stopniu nie stanowią o byciu wartościowym człowiekiem.

środa, 18 września 2019

Za co kocham Włochów?/Why do I love Italians?

O tym, że Włochy to wymarzony kraj na wakacje- nikogo chyba przekonywać nie trzeba.
Określenie "słoneczna Italia" zawiera w sobie obietnicę wspaniałej aury, piękne i niesamowicie zróżnicowane krajobrazy: góry, jeziora, morze, winnice, wulkany, w niezliczonych konfiguracjach, zadowolą najbardziej nawet wybrednych miłośników przyrody. Jeśli dodamy do tego historię, o którą "potykamy się" właściwie na każdym kroku a wszystko to doprawimy fantastyczną kuchnią, obficie skropioną doskonałym winem- okaże się, że istnieje raj na ziemi!
Perspektywa "la dolce vita", choćby przez kilkanaście wakacyjnych dni, skusiła w tym roku i mnie.
Była to już któraś kolejna moja wyprawa na włoską ziemię, tym razem nieco inna od pozostałych.
Pragnąc bowiem udowodnić sobie (nota bene skutecznie!), że jogging to zdecydowanie rzecz nie dla mnie, codziennie rano przez około godzinę biegałam- trochę po plaży, trochę wzdłuż kanału, ale przede wszystkim- różnymi małymi, wąskimi uliczkami, mniej lub bardziej zamieszkałymi.
Poznałam dzięki temu wielu Włochów i fakt, że w ich języku znam mniej więcej 8 słów, nie stanowił dla nas żadnej bariery komunikacyjnej. Wszyscy, z wyjątkiem mnie :-), cieszyli się, że biegam, witali mnie, pozdrawiali, pytali skąd jestem, życzyli powodzenia etc. Niby nic wielkiego, ale czy wyobrażacie sobie podobne zachowania w Polsce?
Zachwycili mnie nie tylko ludzie, ale także ich domy a zwłaszcza to, co wokół nich- ogrody, płoty, bramy. Sami zresztą spójrzcie:




Koteczki strzegą domu a równocześnie jakby zapraszają do wejścia :-)



Te bajkowe stworki też pilnowały furtki


 


ten oryginalny ogródeczek ozdabiał jedną z  bram do domu położonego w głębi podwórka













                                                                                                                                                                                                                            

Jeśli listonosz nie zastanie nikogo w domu- nie ma problemu z odpowiednim rozdzieleniem korespondencji
I na koniec huśtawkowe hity: pierwsza, dowód na niewątpliwy talent i finezję, stanowiła element architektury ogrodowej, druga wykonana przez nie wiadomo kogo dla nieznanego wędrowca, stała sobie pośrodku niczego :-)

Ja wszystko rozumiem- że położenie, że sytuacja ekonomiczna, że w słońcu łatwiej się uśmiechać i otworzyć na świat, że tam nie było zaborów, powstań i komuny, ale czy naprawdę nie dałoby się choć trochę tego włoskiego polotu przenieść na nasz siermiężny słowiański grunt???

niedziela, 7 kwietnia 2019

Obiboki do roboty!

-to tylko jeden z wielu komentarzy jakie usłyszałam na temat rozpoczętego dzisiaj strajku nauczycieli. Lubię rozmawiać, dlatego od pewnego czasu przeprowadzałam swego rodzaju sondę wśród ludzi, których spotykałam na co dzień: pytałam nie tylko swoich klientów i uczniów, ale też przypadkowe osoby w kolejce w sklepie, w przychodni, kosmetyczkę, fryzjerkę, personel na basenie. Opinie były podzielone, podobnie jak polskie społeczeństwo. Co mnie jednak uderzyło- niemalże nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, na czym polega praca nauczyciela. Nawet ci, którzy wyrażali poparcie dla protestu, rozumieli tylko tyle, że "powinno się zarabiać więcej". Owszem, pensje nauczycielskie są uwłaczające, ale według mnie same podwyżki nie zmienią nic, poza samopoczuciem nimi obdarowanych.
Osobiście uważam, że cały system oświaty jest chory i wymaga naprawdę głębokiej i przemyślanej reformy.
Miałam tę (nie)przyjemność uczenia w kilku szkołach, podstawowych i gimnazjach, przez trzy lata. Nie wróciłabym do tego zawodu za żadne pieniądze, nawet gdyby nauczyciele wywalczyli postulowane 30 a rząd z dobrego serca dorzucił im jeszcze kolejne 30%.
W żadnej bowiem pracy nie czułam się taka bezradna, całkowicie uzależniona od kaprysów dyrekcji i woli "starszyzny", będącej praktycznie nie do ruszenia, zamkniętej na wszelkie nowe pomysły i idee.
Popieram strajk nauczycieli, nie mam najmniejszych wątpliwości, że powinni oni zarabiać więcej. Uważam jednak, że podwyżki "z rozdzielnika" nie rozwiążą problemu. Dopóki nie zacznie się promować tych, którym naprawdę się chce, którzy robią coś wyjątkowego, którzy wybrali zawód pedagoga z własnej nieprzymuszonej woli a nie dlatego, że nie mieli lepszej alternatywy, chcieli mieć długie ferie i wakacje lub uznali, że "to dobra praca dla kobiety" (zaskakująco często słyszy się tę opinię), to lepiej nie będzie.

niedziela, 17 lutego 2019

Polak olinkluziw

Po każdym powrocie z zagranicy utwierdzam się w przekonaniu, że pod pojęciem Polak- kryje się znacznie więcej niż narodowość.
To zdecydowanie nie tylko określenie przynależności etnicznej.
Polak- to stan umysłu.
A Polak poza granicami terytorialnymi własnego państwa, i do tego jeszcze na wyjeździe olinkluziw, to dopiero twór wyjątkowy, doskonale rozpoznawalny, i to bynajmniej nie za sprawą swojego "szeleszczącego" języka, w każdym razie nie wyłącznie.
Najważniejszy znak szczególny- to wiecznie nadąsana mina. No bo jak tu być szczęśliwym, skoro:

- pokój dostaliśmy na samym końcu korytarza, no specjalnie przecież, to oczywiste, Szwabom dali z widokiem na ocean, tym wytatuowanym tłuściochom z Anglii przy basenie, rano najlepsze leżaki zajmą!, Ruskie oczywiście mają najbliżej do baru, no wiadomo, ci to zawsze się potrafią ustawić, tylko o nas, biednych nikt nie dba,
- pogoda no niby nawet niezła, ale jak sprawdzaliśmy w Polsce długoterminową, to zapowiadali 25 stopni a tu jest tylko 23. I niebo miało być bezchmurne a wczoraj rano się trochę zachmurzyło, co prawda o ósmej, zanim wstaliśmy z łóżka, potem już cały dzień była "lampa", no ale jednak,
- co to za olinkluziw, skoro bar otwierają dopiero o jedenastej a jak Stasiek chciał taką jedną whisky spróbować, to mu powiedzieli, że dodatkowo płatna. Pewnie nas w biurze oszukali i sprzedali jakąś niepełną wersję tych wczasów, trzeba będzie skargę napisać po powrocie,
- na basenie miejsca trzeba rezerwować skoro świt, bo potem już tylko w cieniu zostają, my co prawda nie przepadamy za słońcem, ale co z tego, chodzi o zasady,
- rezydent mówił, że wypada dać pokojówce jakiś napiwek, no nie wiemy zupełnie za co, my tam żadnej rewelacji w tej jej pracy nie widzimy, sami byśmy lepiej posprzątali,
- ci animatorzy bez przerwy chodzą i nagabują, człowiek nawet spokojnie poleżeć nie może, ciągle coś chcą- a to rzutki, a to bingo, a to jakieś aerobiki, a w konkursach codziennie ci sami biorą udział, wiadomo, że to wszystko ustawione. Angole wygrywają oczywiście, bo najlepiej rozumieją, o co chodzi. Jakby po polsku zrobili te całe animacje, to już by nie byli tacy mądrzy!,
- a w ogóle- to ten cały wyjazd, to żadna rewelacja. Daliśmy się namówić na dodatkową wycieczkę, drogą jak cholera, cały dzień jeździliśmy i w kółko tylko klify, jaskinie, plantacje aloesu... wyrzucone pieniądze, i tyle. I jeszcze obiad nam przepadł, ledwo na kolację zdążyliśmy.
To już lepiej siedzieć w hotelu, przynajmniej w każdej chwili można się najeść i napić. Jedyna szansa, że jakoś się zwróci to, co się wydało.
Niektórym nawet zwróci się w więcej niż jednym znaczeniu tego słowa...

Tak się jakoś składa, że na wyjazdach zagranicznych, zwłaszcza tych all inclusive, rzadko nawiązuję bliższe relacje z Polakami. Poznaję za to Hiszpanów, Włochów, Anglików, Holendrów czy Niemców. I zawsze myślę sobie jakie to szczęście, że oni nie rozumieją naszego języka.


niedziela, 23 grudnia 2018

O świętach, krótko.

Boże Narodzenie zbliża się nieubłaganie, co cieszy niektórych ludzi a smuci większość karpi.
Ja, mimo że nie jestem rybą, choćby zodiakalną, zaliczam się raczej do grupy tych niezbyt szczęśliwych z powodu świąt... właściwie jedyne, co mnie w związku z nimi raduje, to perspektywa kilku wolnych dni, o które przy pracy w 3 miejscach niełatwo.
Dlaczego nie cieszy mnie możliwość rodzinnych spotkań przy stole?
Ano, może dlatego, że wolę przebywać wśród ludzi, którzy mnie słuchają, takich, którzy coś o mnie wiedzą, zainteresowanych moim życiem.
A tak się niefortunnie składa, że nie spotkam ich przy tegorocznym bożonarodzeniowych daniach.
Bo święta nie są od tego, żeby się najeść a wyjątkowej atmosfery nie uzyska się dzięki pięknej choince i świeczkom o zapachu piernika.
A prezenty znacznie lepiej jeśli są nie drogie a trafione...

wtorek, 3 kwietnia 2018

Umrzeć ze szczęścia

Kto nic nie ma, nie musi się bać, że coś straci... pewna byłam, że istnieje takie przysłowie, tymczasem w czeluściach internetu udało mi się tylko znaleźć :"Kto nie ma nic, nie ma nic do stracenia"... jakieś to średnio zręczne. Wszak już w szkole podstawowej uczono mnie, aby unikać powtórzeń w zdaniach bezpośrednio ze sobą sąsiadujących a co dopiero w tym samym!
Brakuje w nim poza tym elementu, według mnie, najważniejszego, mianowicie strachu, bez wspomnienia o którym przysłowie to całkowicie traci swój sens.
Na co dzień jestem osobą raczej niezbyt zalęknioną, chyba nawet nazwałabym siebie odważną. Już w szkole a później w pracy a także w różnych innych sytuacjach społecznych- najczęściej to właśnie mnie wybierano do załatwiania wszelkich niewygodnych spraw z przełożonymi i nie tylko, jako tę śmiałą i "wygadaną".
A jednak zdarza się, że naprawdę się boję. Im jestem szczęśliwsza, tym bardziej. Kiedy patrzę na ten niemal idealnie poukładany wokół mnie świat, pojawia się lęk, że ta harmonia nie może przecież trwać wiecznie. Prędzej czy później coś się będzie musiało spieprzyć, na pewno...
Dzisiaj spędziłam ze starszą córką cudowny dzień w Aquaparku. Szalałyśmy na pontonach, zjeżdżalniach, skakałyśmy przez fale i ganiałyśmy się w wirze wodnym... i nagle ogarnęła mnie taka panika, że byłabym się utopiła w którejś z tych licznych atrakcji.
Wszak większość Żydów też była szczęśliwa, zanim wsadzono ich do bydlęcych wagonów z biletem w jedną stronę. Wielu Tutsi zginęło z wyrazem bezmiernego zdumienia na twarzach, nie spodziewając się ciosu maczetą zadanego przez sąsiada Hutu. Nowojorczycy, przebywający 11 września 2001 roku między 8.46 a 9.03. w wieżach WTC prawdopodobnie byli zadowolonymi z życia ludźmi, niegotowymi na to, aby się z nim żegnać...
I jak tu się uchronić przed podobnymi zakrętami losu?
Może zawierzyć swoje istnienie świętemu Antoniemu? Albo jakiemu Swarogowi?
Nie wiem, nie znam prawidłowej odpowiedzi.
Nie mam żadnej gotowej recepty, ani nawet dobrej rady.
Mimo wszystko jednak lepiej jest bać się utraty tego, co kochamy, niż mieć spokój.
Tego jednego jestem pewna.

piątek, 8 września 2017

Magia fejsbuka

W galopującym świecie nowoczesnych technologii- coraz mniej mamy czasu na spotkania "w realu". Dobrze, jeśli z najbliższymi uda nam się zamienić coś więcej ponad zdawkowe: "Jak było w szkole/pracy/na treningu?; kup, zadzwoń, odrób lekcje, sprzątnij, nie zapomnij...".

Nieraz, zasypiając wieczorem ze zmęczenia przed telewizorem, w nagłym przebłysku geniuszu dochodzimy do wniosku, że znacznie milej niż na kanapie, byłoby wypić drinka w towarzystwie dawno nie widzianej koleżanki czy kolegi a może nawet kogoś z dalszej rodziny?

Zwykle inicjatywa kończy się na pomyślunku, ale bywa, że wystarczy nam determinacji, aby z wybraną osobą się skontaktować za pomocą któregoś z komunikatorów lub nawet zwykłego telefonu!
No i tu zwykle zaczynają się schody... po trwającej trzy godziny próbie zsynchronizowania grafików okazuje się, że najbliższe spotkanie może nastąpić w przyszłoroczne święta. Dalej możliwe są dwa scenariusze: przystajemy na odległy termin, zapominając o ustaleniach zanim do niego dojdzie lub, co częstsze, machamy ręką na spotkania "na żywo" i uznajemy, że te "w wirtualu" są zdecydowanie lepsze...
czy jednak rzeczywiście?

Do podjęcia tematu "magii fejsbuka" skłoniły mnie przemyślenia związane z informacją sprzed kilku dni. Dowiedziałam się, że moja koleżanka, z którą "widujemy się" w internecie, zmaga się z nowotworem, o czym oczywiście portalowi znajomi nie mieli pojęcia.

To z kolei przypomniało mi o dwóch innych sytuacjach, obie dotyczyły urodzin:
- w jednym przypadku mojej kumpeli nikt nie złożył życzeń osobiście, dostała ich natomiast dziesiątki drogą internetową od tych samych ludzi, których wcześniej spotkała "face to face"w różnych miejscach w ciągu dnia,
- w drugim- za pośrednictwem fejsbuka najlepsze życzenia urodzinowe otrzymał znajomy, który od kilku tygodni już nie żył...
a little bit scary, isn't it?

Może więc jednak warto znaleźć chwilę na spotkanie w świecie realnym, dopóki jeszcze do niego należymy?
Jak sądzicie, moi dawno nie widziani znajomi?