środa, 17 grudnia 2014

O komunikacji bynajmniej nie tramwajowej...

... ani też autobusowej, kolejowej, samolotowej czy jakiejkolwiek innej związanej z przemieszczaniem się.
O komunikacji międzyludzkiej będzie.
Kilka dni temu miałam urodziny. Dzień ten, jak wiadomo, często nastraja refleksyjnie, i stąd może moje przemyślenia na powyższy temat.
W tym roku świętowałam w wyjątkowych okolicznościach przyrody, w dodatku wśród osób mi najbliższych, co sprawiło, że były to urodziny naprawdę fantastyczne. Skąd więc ta łyżka dziegciu w beczce miodu? (nota bene: miodu nie znoszę, co do dziegciu nie mam zdania, aczkolwiek opis z wikipedii do konsumpcji nie zachęca...
Dziegieć – lepka, ciemnobrązowa ciecz, powstająca w wyniku rozkładowej suchej destylacji kory brzozowej, rzadziej bukowej).
Ad rem- z okazji urodzin zasypana zostałam życzeniami od krewnych, przyjaciół, znajomych, nawet ku memu zdumieniu takich, z którymi kontaktu nie miałam przez lata (czyżby z uwagi na mój sędziwy wiek obawiali się, że to ostatnia szansa na gratulacje za życia?). Na około 70 życzeń ponad 50 złożył mi wszechmogący fejs-bóg, reszta nadeszła drogą mailową lub smsową. Jedynymi, którzy zadzwonili, byli moi rodzice, pewnie tylko dlatego, że mimo wielokrotnie pobieranych lekcji pisania krótkich wiadomości tekstowych, umiejętności tej nie opanowali do dziś, o surfowaniu po necie nawet nie wspomnę.
I tak sobie pomyślałam, że sztuka konwersacji w narodzie zanika. I smutne to bardzo. Kiedyś ludzie przychodzili lub przynajmniej dzwonili do siebie. Raz do roku był pretekst do odświeżenia kontaktu z dawno niewidzianą osobą, do dowiedzenia się, co u niej słychać. Dzisiejsze życzenia nie powodują żadnej interakcji. Sto lat, sto lat, wszystkiego naj, happy birthday, uśmiechnięty emotikonek, enter i gotowe. 5, może 10 sekund. Wysyłamy, zapominamy, mało nas obchodzi reakcja odbiorcy.
Nie piszę tego po to, aby kogokolwiek zaatakować. Sama robię dokładnie tak samo. Budzące się nieraz sumienie, pamiętające czasy, gdy kartki urodzinowe wypisywało się, ozdabiało a często nawet wręczało osobiście, uciszam banalnym wytłumaczeniem o znacznie większym niż kiedyś tempie życia.
To fakt, ciągle dokądś pędzimy, wiecznie brakuje nam czasu. Ciężko równocześnie mieć i być.
Realizacja zbyt wielu obowiązków, poza zmęczeniem, może też dawać satysfakcję i napawać dumą z własnej zaradności, jednak kiedy zatrzymamy się na chwilę w tym obłędzie, to dostrzeżemy jego płytkość i miałkość... o ile zdążymy, zanim czym prędzej pocwałujemy dalej, żeby nadrobić chwile stracone na postój...

wtorek, 16 grudnia 2014

veni, vidi... no i wróciłam, niestety!

Pięknie było. Cudownie, fantastycznie, bosko po prostu!













Ze względu na nasze 2 małe grzdyle odpuściliśmy sobie zwiedzanie, wyspę obejrzeliśmy więc tylko z okien autokaru transferującego nas z i na lotnisko oraz w drodze do parku zoologiczno- botanicznego. Oczywiście codziennie zaliczaliśmy kilometrowe trasy spacerując nad brzegiem oceanu.

Fuerteventura robi wrażenie niezamieszkałej choć gdzieś tam żyje na niej ponad 80 tysięcy homo sapiens (cały czas trwają spory czy więcej jest ludzi, czy kóz). Dominuje krajobraz pustynno- wulkaniczny, niemal księżycowy. Ogromne przestrzenie, działające niezwykle kojąco na skołatany układ nerwowy, no i co najważniejsze- NAPRAWDĘ BYŁO CIEPŁO!!!












wtorek, 2 grudnia 2014

+24 stopnie w grudniu?

Czy to możliwe?
Ponoć tak.
I nie chodzi tu bynajmniej o stopnie w przychodni lub innym uroczym miejscu, na które trzeba się wspiąć, niosąc na rękach 9kg dziecka i ciągnąc za sobą kolejne 27 drugiego.
Chodzi o stopnie Celsjusza, niejakiego XVIII-wiecznego fizyka i astronoma, zodiakalnego Strzelca z Uppsali.
Fuerteventura- tam zamierzam być już w niedzielę.


Po powrocie chętnie opowiem jak to było z tymi stopniami :-)       

środa, 26 listopada 2014

Himalaiści egoiści

Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak - Jacek Hugo-BaderOd kiedy skończyłam czytać tę książkę (a pochłonęłam ją niemal jednym tchem w niedzielę), nie jestem w stanie myśleć o niczym innym. Mój sposób postrzegania środowiska wspinaczy zmienił się całkowicie. Zawsze podziwiałam tych ludzi: ich siłę, hart ducha, odwagę, wolę walki. Zazdrościłam niewyobrażalnego dla mnie poczucia wolności choć przyznaję, że trochę nie rozumiałam jak można dla pasji poświęcać tak wiele, zostawiać partnerów i dzieci na długie tygodnie a często, tak jak bohaterowie tej książki, na zawsze.
Sama uwielbiam góry choć najwyżej wspięłam się na Świnicę (2301 m.n.p.m.), miałam do czynienia z kilkoma niebezpiecznymi sytuacjami (burza na samym szczycie Giewontu, lawina kamieni spadająca na ludzkie głowy w okolicach Orlej Perci), jednak zdaję sobie sprawę, że nijak się to ma do ekstremalnych akcji, z jakimi zmierzyć się muszą zdobywcy ośmiotysięczników. Nie mnie więc oceniać. Każdy ma prawo żyć jak chce, to jasne. W mojej świadomości jednak, obok dotychczasowych skojarzeń himalaiści- zwycięzcy- bohaterowie, na zawsze już chyba zagoszczą rymy himalaiści- indywidualiści- egoiści.                                             

środa, 19 listopada 2014

Idzie zima

Na zewnątrz zrobiło się niezbyt przyjemnie. Powiało zimowym chłodem. Słońca brak, prognozy pogody straszą opadami śniegu z deszczem. Nic dziwnego, w końcu to listopad.
Na pocieszenie mroźny odcinek "Przystanku Alaska", mojego ulubionego serialu. W tamtym rejonie świata zima trwa 9 miesięcy w roku, więc nie narzekajmy!

http://alekino.tv/przystanek-alaska-northern-exposure/s05e17/pewnego-razu-zima


wtorek, 18 listopada 2014

Muzyka

Muzyka stanowi integralną część mnie. Napędza mnie do działania lub uspokaja, wkurza, rozbawia, wycisza, usentymentalnia... w zależności od tego, czego akurat najbardziej potrzebuję.
Ostatnio głównie mnie drażni, ponieważ najczęściej występuje w moim życiu pod postacią lekko fałszywych dźwięków skrzypiec, wydobywających się spod palców mojej ukochanej córki, od września dumnej uczennicy szkoły muzycznej.
Dlatego też, aby nie zapomnieć, że są arcydzieła i mistrzowskie wykonania:

http://www.youtube.com/watch?v=O2TX_OEvp_s

Mermaids. Nick Cave ze swojej najnowszej płyty. Jak dla mnie- muzyczny geniusz.

środa, 12 listopada 2014

Jeśli chcesz rozśmie­szyć Bo­ga, opo­wiedz mu o twoich pla­nach na przyszłość.

If you want to ma­ke God laugh, tell him about your plans.Woody Allen.
Moje plany długoweekendowe były bardzo ambitne.
Kilka ciekawych książek czekało na przeczytanie, parę filmów na obejrzenie, mocno zaniedbani przez wieczny brak czasu znajomi na odwiedzenie.
Cóż... wszyscy oni czekają nadal.
A było to tak:
W piątek dziwny wirus dopadł mnie i przeczyszczał moje średnio smukłe ciało aż do sobotniego popołudnia. W niedzielę z bólem brzucha obudziła się starsza córka. Świąteczny obiad u teściów zakończyła zwrotem spożytego wcześniej pokarmu na cały niemal przedpokój, wyrażając tym samym bezwiednie moją opinię na temat idei wymuszonych rodzinnych mityngów, podczas których jedynym wspólnym tematem jest jedzenie. W poniedziałek Iga wracała do formy i już cieszyliśmy się na myśl o wtorkowej wizycie u "zaniedbanych" znajomych, gdy wieczorem zadzwoniła niedoszła gospodyni imprezy z informacją o chorobie młodszego syna i, co za tym idzie, oczywistym przełożeniu wielokrotnie już przekładanego spotkania na bliżej nieokreślony termin. Pozostało nam przyjąć zaproszenie na kawę od sąsiadów, z którymi spędziliśmy czas miło i nader przewidywalnie.
I tak to cztery wspólne dla całej rodziny dni wolne minęły nie wiadomo kiedy.
Dziś rano mąż pojechał do pracy, starsza córka do szkoły a ja rozpoczęłam kolejny uroczy dzień z bobasem.
Ambitnie więc nie będzie, ale za to smacznie.
Taka oto ciekawostka biologiczna wyrosła nam na podwórku:


 Zamierzamy poddać ją rodzinnej konsumpcji jak tylko miną nasze problemy żołądkowe :-).



czwartek, 6 listopada 2014

po co i o czym?

Miał być blog matki frustratki, ewentualnie wariatki, okazało się jednak, że te nazwy już dawno zostały zajęte, i to w wielu rozmaitych kombinacjach. Internet "zalewają" dzienniki, pamiętniki, zapiski i blogi znerwicowanych matek ... czyżby aż tyle kobiet zmagających się z urokami macierzyństwa przeżywało frustracje i wariacje?

Trochę mnie zmartwiło, że nie jestem tak wyjątkowa jak sądziłam. W końcu poprzez media codziennie mam do czynienia z kobietami "zachłyśniętymi" macierzyństwem, rozkoszującymi się swoim mamusiowym błogostanem i z namaszczeniem udzielającymi natchnionych rad "koleżankom po fachu". Co ciekawe, ich idealne dzieci nigdy nie są usmarkane, upaprane jedzeniem, nie mają kupy w eko-pieluszce.
Nieco mnie więc zasmuciła własna nieoryginalność, z drugiej jednak strony podniósł na duchu fakt, iż nie tylko moje pociechy potrafią krzyczeć, płakać, brudzić się i robić wiele innych mało przyjemnych dla rodzica rzeczy.

Jestem mamą dwóch tyleż idealnych, co frustrujących córek. Jedną urodziłam sama, drugą sprowadziła na świat jakaś obdarzona raczej słabym instynktem macierzyńskim kobieta a ja i mój mąż adoptowaliśmy ją po blisko 3 latach zmagań z polskim systemem.
Starsza ma 6 lat, młodsza rok.
Pewnie będę tu pisać także o nich, jednak to nie dzieci mają być głównymi bohaterami moich wynurzeń.

W tym blogu pragnę przede wszystkim oderwać się od kupek, zupek, wyrzynających się i wypadających mleczaków, problemów szkolnych itp.
Chcę sięgnąć pamięcią do zamierzchłych czasów, kiedy miałam siłę na zgłębianie swoich zainteresowań, pracę nad sobą czy spotkania ze znajomymi.
Ale wbrew tytułowi tego bloga- mam też zamiar pokazać, że nawet "siedząc bezczynnie" z dziećmi w domu można robić wiele fajnych rzeczy.

Będzie więc o:
- książkach, które polecam lub wręcz przeciwnie,
- filmach, które coś we mnie zmieniły,
- "odskoczniach" sportowych (tenis, squash, basen, fitness),
- planowanych i przeżytych podróżach,
- muzyce, która mnie inspiruje,
- sentencjach łacińskich, aforyzmach, wierszach i niuansach językowych.

Po co o tym pisać?
Bo to ciekawsze niż dzielenie się na forach informacjami o kolorze kupy mojego dziecka? Bo może to kogoś zainteresuje bardziej niż bio-dania dla naszych milusińskich?
Bo może dzięki aktywności, jaką będzie dla mojego mózgu pisanie tego bloga, nie zapadnę na Alzheimera (mimo że piję herbatę z cytryną, będącą podobno doskonałą pożywką dla tej choroby)? A może po prostu zamiast być matką-frustratką, pogrążającą się w swym monotonnym losie, uświadomię sobie i innym, że nie żyjemy wyłącznie po to, aby zaspokajać potrzeby naszych dzieci?
A nawet jeśli zajmuje nam to większość czasu, to jeszcze nie tragedia!