Moje plany długoweekendowe były bardzo ambitne.
Kilka ciekawych książek czekało na przeczytanie, parę filmów na obejrzenie, mocno zaniedbani przez wieczny brak czasu znajomi na odwiedzenie.
Cóż... wszyscy oni czekają nadal.
A było to tak:
W piątek dziwny wirus dopadł mnie i przeczyszczał moje średnio smukłe ciało aż do sobotniego popołudnia. W niedzielę z bólem brzucha obudziła się starsza córka. Świąteczny obiad u teściów zakończyła zwrotem spożytego wcześniej pokarmu na cały niemal przedpokój, wyrażając tym samym bezwiednie moją opinię na temat idei wymuszonych rodzinnych mityngów, podczas których jedynym wspólnym tematem jest jedzenie. W poniedziałek Iga wracała do formy i już cieszyliśmy się na myśl o wtorkowej wizycie u "zaniedbanych" znajomych, gdy wieczorem zadzwoniła niedoszła gospodyni imprezy z informacją o chorobie młodszego syna i, co za tym idzie, oczywistym przełożeniu wielokrotnie już przekładanego spotkania na bliżej nieokreślony termin. Pozostało nam przyjąć zaproszenie na kawę od sąsiadów, z którymi spędziliśmy czas miło i nader przewidywalnie.
I tak to cztery wspólne dla całej rodziny dni wolne minęły nie wiadomo kiedy.
Dziś rano mąż pojechał do pracy, starsza córka do szkoły a ja rozpoczęłam kolejny uroczy dzień z bobasem.
Ambitnie więc nie będzie, ale za to smacznie.
Taka oto ciekawostka biologiczna wyrosła nam na podwórku:
Zamierzamy poddać ją rodzinnej konsumpcji jak tylko miną nasze problemy żołądkowe :-).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz