wtorek, 12 lipca 2016

ponure krowy, cipy wołowe

...tak zwraca się do swoich córek bohater filmu Kingi Dębskiej, zatytułowanego zresztą "Moje córki krowy". Miałam przyjemność oglądać to dzieło krótko po jego polskiej premierze, w styczniu lub lutym tego roku, jednak na przymierzenie się do recenzji czasu brakło, i może to dobrze, bo emocje zdążyły już trochę opaść.
Skąd te emocje? No właśnie... sama nie wiem czy faktycznie tak jest, czy to może jakaś moja obsesja, ale znalazłam w tej filmowej pokręconej rodzinie tyle podobieństw do mojej własnej, że aż mnie to poraziło!
Przede wszystkim- apodyktyczny ojciec architekt, przekonany o swojej racji zawsze i wszędzie (na wieść o tym, że jedna z córek pewnych obciążeń z dzieciństwa próbowała pozbyć się u psychologa wybucha śmiechem, ironizuje i całkowicie bagatelizuje sprawę).
Matka- całe życie pozostająca w jego cieniu, odnajdująca szczęście w gotowaniu pracochłonnych staropolskich dań.
Przez grzeczność nie napiszę, kogo przypomina mi nauczycielka, utrzymująca przez lata męża trutnia, pocieszająca się whisky z colą.
Siostry, pozornie ze sobą zżyte, jednoczą tylko wspomnienia, związane ze wspólnym dorastaniem, no i ci sami rodzice, poza tym- funkcjonują całkiem inaczej, każda w swoim świecie, nic ich właściwie nie łączy.
Nie będę roztrząsać dalszych analogii, bo to naprawdę strasznie dla mnie dołujące, no i nic pozytywnego z tego nie wynika.

Ostatnio kilka moich znajomych rozdrapało przy mnie swoje stare rany, wprawiając mnie tym w niemałe zdumienie. Okazało się, że dorosłe kobiety- fajne, ambitne, samodzielne, w głębi duszy wciąż są małymi dziewczynkami, tęskniącymi za przytulaniem, głaskaniem i pochwałami rodziców, których nie dane im było nigdy usłyszeć. Na pozór poukładane i szczęśliwe, pozostają niedowartościowanymi nastolatkami, tkwią jedną nogą w dzieciństwie, które na zawsze odebrało im pewne możliwości. Sama myślę często, że mogłabym osiągnąć w życiu znacznie więcej, gdyby rodzice mnie wspierali, zamiast podcinać skrzydła.

Cóż, czasu cofnąć się nie da, nie radzę więc nadmiernie babrać się w przeszłości, bo można przegapić to, co dzieje się tu i teraz. Warto jednak przepracować to, co nas boli, choćby po to, żeby móc wreszcie zamknąć za sobą dawno już napisany rozdział i zacząć tworzyć własne! Żeby w obliczu przykrych wspomnień nie być małą, bezradną istotą.
Zastanawiam się nieraz czy ja jestem z moimi relacjami rodzinnymi taka stuprocentowo pogodzona. Pewnie nie, skoro obejrzenie filmu powoduje pobudkę upiorów...

No i teraz sama nie wiem- polecać wam te "Moje córki krowy" czy nie?
Może się zdarzyć, że ten film was załamie, przypomni o sprawach, które wolelibyście raczej wyprzeć na zawsze z pamięci.
Ale może też obejrzenie go sprawi, że odnajdziecie szanse, których istnienia nawet się nie spodziewaliście?
A może po prostu miło spędzicie czas, oglądając go, bo to obraz nie tylko poruszający i głęboki, ale i śmieszny, na przykład scena, w której Agata Kulesza i Marian Dziędziel jarają trawę, rozbawiła mnie do łez.
Tak czy owak- zobaczyć warto :-).


2 komentarze:

  1. Przymierzałam się do tego filmu już tyle razy, a nadal nie udało mi się go obejrzeć! Chyba musiałabym nastawić się po prostu na kawałek dobrego kina i nie analizować niczego zbyt wnikliwie, bo obawiam się, że w mojej rodzinie też znalazłoby się całkiem sporo wzorców, których z pewnością nie warto powielać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja zdecydowanie lubię gdy film mnie poruszy, "zostanie" ze mną na dłużej, jednak nadmiar psychoanalizy bywa szkodliwy ;-)

      Usuń