...tak zwraca się do swoich córek bohater filmu Kingi Dębskiej, zatytułowanego zresztą "Moje córki krowy". Miałam przyjemność oglądać to dzieło krótko po jego polskiej premierze, w styczniu lub lutym tego roku, jednak na przymierzenie się do recenzji czasu brakło, i może to dobrze, bo emocje zdążyły już trochę opaść.
Skąd te emocje? No właśnie... sama nie wiem czy faktycznie tak jest, czy to może jakaś moja obsesja, ale znalazłam w tej filmowej pokręconej rodzinie tyle podobieństw do mojej własnej, że aż mnie to poraziło!
Przede wszystkim- apodyktyczny ojciec architekt, przekonany o swojej racji zawsze i wszędzie (na wieść o tym, że jedna z córek pewnych obciążeń z dzieciństwa próbowała pozbyć się u psychologa wybucha śmiechem, ironizuje i całkowicie bagatelizuje sprawę).
Matka- całe życie pozostająca w jego cieniu, odnajdująca szczęście w gotowaniu pracochłonnych staropolskich dań.
Przez grzeczność nie napiszę, kogo przypomina mi nauczycielka, utrzymująca przez lata męża trutnia, pocieszająca się whisky z colą.
Siostry, pozornie ze sobą zżyte, jednoczą tylko wspomnienia, związane ze wspólnym dorastaniem, no i ci sami rodzice, poza tym- funkcjonują całkiem inaczej, każda w swoim świecie, nic ich właściwie nie łączy.
Nie będę roztrząsać dalszych analogii, bo to naprawdę strasznie dla mnie dołujące, no i nic pozytywnego z tego nie wynika.
Ostatnio kilka moich znajomych rozdrapało przy mnie swoje stare rany, wprawiając mnie tym w niemałe zdumienie. Okazało się, że dorosłe kobiety- fajne, ambitne, samodzielne, w głębi duszy wciąż są małymi dziewczynkami, tęskniącymi za przytulaniem, głaskaniem i pochwałami rodziców, których nie dane im było nigdy usłyszeć. Na pozór poukładane i szczęśliwe, pozostają niedowartościowanymi nastolatkami, tkwią jedną nogą w dzieciństwie, które na zawsze odebrało im pewne możliwości. Sama myślę często, że mogłabym osiągnąć w życiu znacznie więcej, gdyby rodzice mnie wspierali, zamiast podcinać skrzydła.
Cóż, czasu cofnąć się nie da, nie radzę więc nadmiernie babrać się w przeszłości, bo można przegapić to, co dzieje się tu i teraz. Warto jednak przepracować to, co nas boli, choćby po to, żeby móc wreszcie zamknąć za sobą dawno już napisany rozdział i zacząć tworzyć własne! Żeby w obliczu przykrych wspomnień nie być małą, bezradną istotą.
Zastanawiam się nieraz czy ja jestem z moimi relacjami rodzinnymi taka stuprocentowo pogodzona. Pewnie nie, skoro obejrzenie filmu powoduje pobudkę upiorów...
No i teraz sama nie wiem- polecać wam te "Moje córki krowy" czy nie?
Może się zdarzyć, że ten film was załamie, przypomni o sprawach, które wolelibyście raczej wyprzeć na zawsze z pamięci.
Ale może też obejrzenie go sprawi, że odnajdziecie szanse, których istnienia nawet się nie spodziewaliście?
A może po prostu miło spędzicie czas, oglądając go, bo to obraz nie tylko poruszający i głęboki, ale i śmieszny, na przykład scena, w której Agata Kulesza i Marian Dziędziel jarają trawę, rozbawiła mnie do łez.
Tak czy owak- zobaczyć warto :-).
O czym tu przeczytacie? Przede wszystkim o: - książkach, które polecam lub wręcz przeciwnie, - filmach, które coś we mnie zmieniły, - "odskoczniach" sportowych (tenis, squash, basen, fitness), - planowanych i przeżytych podróżach, - muzyce, która mnie inspiruje, - sentencjach łacińskich, aforyzmach, wierszach i niuansach językowych. Mam nadzieję, że będzie ciekawie!
Przymierzałam się do tego filmu już tyle razy, a nadal nie udało mi się go obejrzeć! Chyba musiałabym nastawić się po prostu na kawałek dobrego kina i nie analizować niczego zbyt wnikliwie, bo obawiam się, że w mojej rodzinie też znalazłoby się całkiem sporo wzorców, których z pewnością nie warto powielać.
OdpowiedzUsuńJa zdecydowanie lubię gdy film mnie poruszy, "zostanie" ze mną na dłużej, jednak nadmiar psychoanalizy bywa szkodliwy ;-)
Usuń