sobota, 19 grudnia 2015

Święta w Centrum Handlowym

Krok po kroku, krok po kroczku,
Najpiękniejsze w całym roczku,
Idą święta, idą święta...
Co roku obiecuję sobie, że najpóźniej miesiąc przed "Gwiazdką" skompletuję wszystkie prezenty i co roku- w ostatniej chwili wpadam zdyszana do najbliższego centrum handlowego, aby w pośpiechu kupić tam to, co po wcześniejszym ataku niezliczonej ludzkiej szarańczy nadaje się jeszcze na upominek.
W tym roku jednak na świąteczne zakupy wybrałam się wyjątkowo wcześnie, bo już w pierwszych dniach grudnia. To znaczy (o sancta simplicitas!) mnie wydawało się, że to wcześnie, bo jak się okazuje- większość Polaków polowanie rozpoczęła natychmiast po 1 listopada, kiedy to we wszystkich galeriach pojawiły się bożonarodzeniowe dekoracje, mające na celu obudzić czujność ewentualnych zapominalskich.
O tak, w tym roku postanowiłam być wyjątkowo cwana. Nie dość, że rozpoczęłam łowy 3 tygodnie przed świętami, to jeszcze w dzień powszedni, w godzinach przedpołudniowych, mniemając (znów, niestety, niesłusznie!), że o tej porze większość społeczeństwa pracuje.
Pierwsze zaniepokojenie dopadło mnie już na parkingu jednego z najbardziej znanych łódzkich centrów handlowych, po którym krążyłam dobre 3 minuty, zanim wreszcie udało mi się zająć miejsce w odległym dziewiątym rzędzie, biorąc pod uwagę dystans dzielący mnie od głównego wejścia.
W środku było niestety podobnie. Do odwiedzenia kilku najbardziej popularnych sklepów skutecznie zniechęciły mnie długie kolejki do kas. Mając do dyspozycji niewiele czasu, zdecydowałam się na wybór tych mniej "trendy", ponieważ postanowiłam, że bez prezentów do domu nie wrócę.
Zakupy zrobiłam, jednak w ciągu zaledwie godziny zdążyłam natknąć się na:
- histeryzującą ciężarną, oskarżającą głośno i w słowach dość niewybrednych prawdopodobnego sprawcę swego stanu o to, że czegoś tam nie kupili wcześniej i się sprzedało,
- parę nobliwych dziadków, próbujących się dowartościować kosztem Bogu ducha winnej ekspedientki ("no jak pani to pakuje, tak się nie robi przecież, o matko, nikt pani nie wyszkolił?"),
- sfrustrowaną paniusię, zrzucającą ciuchy z półek i burczącą pod nosem, że są źle poukładane,
- wycieczkę szkolną, która na kilka minut zablokowała ruchome schody,
- pana, który wpadł w szał, gdy odrzucono mu transakcję kartą.
Na koniec jeszcze jakiś głupek omal nie rozjechał mnie na parkingu, na przejściu dla pieszych, na co ja gestem Kozakiewicza wyraziłam swoje oburzenie a on innym znanym gestem pokazał mi, co mogę zrobić, po czym sam to z piskiem opon uczynił.
Krok po kroku, krok po kroczku,
Najpiękniejsze w całym roczku,
Idą święta, idą święta...
Może i idą, ale centra handlowe z całą pewnością omijają.







niedziela, 29 listopada 2015

Nowotwór serca. Przypadek nieoperacyjny.

"Tumor cordis. Casus inoperabilis".- z takim rozpoznaniem opuszcza szpital Proszka, jeden z bohaterów "Oddziału chorych na raka" Aleksandra Sołżenicyna. Szczęśliwy, bo jak każdy pacjent, marzył o wyjściu do domu, pełen optymizmu i planów na przyszłość, ponieważ opisanej po łacinie diagnozy zwyczajnie nie rozumie. Nie wie, że w najlepszym wypadku pozostało mu kilka miesięcy życia, gdyż jego guz nie tylko jest nieoperacyjny, ale i nieuleczalny, na co wskazuje przepisane Proszce lekarstwo. Jednak on na medykamentach zna się równie dobrze, co na języku starożytnych Rzymian, czyli wcale. Opuszcza więc szpital energiczny i roześmiany, starając się podnieść na duchu pozostających w nim kolegów. Jeden z pacjentów rozumie zawarty w 4 słowach wyrok, ale nie zdradza tego uradowanemu Proszce. Waha się czy nie powinien, w końcu jednak postanawia milczeć.

Wszyscy znamy doskonale powiedzenie: "Im człowiek mniej wie, tym łatwiej mu żyć." wraz z różnymi jego modyfikacjami na temat lepszego snu czy większej szczęśliwości wynikającej z niewiedzy. Rzeczywiście, często odnoszę wrażenie, że tylko ludzie prości, pozbawieni refleksji nad sensem swojego istnienia, potrafią być w pełni zadowoleni.
Z drugiej jednak strony- każdy powinien mieć prawo do informacji o swoim zdrowiu. A wiemy przecież doskonale jak często zdarza się, że rodzina ukrywa przed umierającym jego faktyczny stan niemal do samego końca. Robi to zazwyczaj w dobrej wierze, ale czy na pewno pozbawienie człowieka wiedzy na temat tego, co się z nim dzieje, to słuszny wybór?
Zastanawiam się czy ja chciałabym mieć świadomość umierania. W pierwszej chwili pomyślałam, że tak, oczywiście, pomogłoby mi to uporządkować różne sprawy doczesne, a może dodałoby odwagi, aby zrobić coś szalonego, o czym zawsze marzyłam?
Ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej tracę początkową pewność.
Czy w tym wypadku wiedza, zamiast dać wolność, nie odebrałaby mi jej?



niedziela, 8 listopada 2015

Wakacyjnie w listopadzie.

Wszystkich zazdrosnych od razu uspokajam- nigdzie nie byłam ani w najbliższym czasie się nie wybieram. Taka dziś przepiękna była pogoda, że aż mi się wakacje przypomniały... a że tradycyjnie już nie mam czasu pisać, to wrzucę parę czesko- austriacko- chorwackich fotek. Enjoy them :-)!
Stetkovice- kolej szybkobieżna










Urokliwe Sedlcany
















Relaksik
                                 


Rovinj

Motovun

na alpejskim szlaku

jeżynki- mniam


Iga nad przepaścią



plac zabaw z niezłym widokiem

moje ulubione!

strudzony wędrowiec



No i to by raczej było na tyle, jeśli chodzi o wakacje w tym roku... marzyły mi się urodziny na Kanarach, ale chyba jednak nie najbliższe. Pozostaje mi rozkoszować się swojskim klimatem i wspomnieniami!

poniedziałek, 19 października 2015

Uciec, ale dokąd?

Tytuł filmu sprzed 22 lat z Jean-Claude'em Van Damme'em w roli głównej zyskał ostatnio bardzo na aktualności za sprawą uchodźców masowo przybywających do  Europy głównie ze znajdującej się w stanie wojny domowej Syrii. Temat emigrantów budzi silne emocje. Podejmują go zarówno media publiczne, portale społecznościowe, jak i "statystyczni Kowalscy", nudzący się w kolejce na poczcie, w przychodni czy u cioci na imieninach.
Postanowił się z nim zmierzyć również jeden z moich ulubionych komików, John Oliver, w programie do którego link zamieszczam, i zrobił to po mistrzowsku:

https://www.youtube.com/watch?v=umqvYhb3wf4

Obejrzyjcie, bez względu na to jakie jest wasze zdanie na ten temat. Naprawdę warto.


środa, 7 października 2015

Słomiana matka?

Kobietę, która pozbyła się na jakiś czas z domu ukochanego małżonka nazywa się słomianą wdową i ma to wydźwięk raczej wesoły, jakby z przymrużeniem oka zakładano, że taka pozostawiona sama sobie żona długo samotna nie będzie.
Jak jednak nazwać matkę, którą opuściło właśnie ukochane dziecko?
Owa kobieta dziś rano wyekspediowała swoją starszą córkę na "Zieloną Szkołę", przy płaczliwym akompaniamencie obu sióstr i sama z trudem powstrzymując łzy.
Spośród blisko pięćdziesiątki dzieci, udających się na 3-dniową wycieczkę, ryczało tylko moje i trochę nie wiem jak się do tego ustosunkować... czy cieszyć się, że mam taką wrażliwą dziewczynkę, że nasze więzi rodzinne są tak silne, czy może raczej martwić brakiem samodzielności i najwidoczniej źle przeprowadzonym zabiegiem odpępowienia?
Wydaje mi się, iż 7-letnie dziecko ma jeszcze pełne prawo chlipać na myśl o rozłące z rodzicami, dręczy mnie jednak natrętna myśl, dlaczego inni uczniowie byli tacy weseli?
Sama czuję się jakaś taka "zdekompletowana". Owszem, w domu pozostała ze mną nader absorbująca 2-latka, nadaktywny pies oraz zazwyczaj senny mąż, mam ponadto pracę i masę innych zajęć, poza tym to tylko krótki wyjazd, w piątek wieczorem wracają, ale... no właśnie, czy może to ze mną jest coś nie tak???

sobota, 26 września 2015

Od przybytku głowa nie boli...

... podobno- bo mnie akurat boli, i to coraz bardziej! Jak widać po dacie mojego poprzedniego wpisu- nie za bardzo ostatnio znajduję czas na uzewnętrznianie się na blogu. Owszem, "winę" za ten stan rzeczy ponoszą także wakacje- najpierw fantastyczny tour de Czechy-Chorwacja-Austria a potem jeszcze kilkudniowy wypad nad Bałtyk, niemniej jednak główna przyczyna to przytłoczenie nadmiarem obowiązków, których od jutra mieć będę jeszcze więcej!
Przede wszystkim- uczę w kilku miejscach, ludzi na rozmaitym poziomie i w bardzo różnym wieku, co wymaga licznych przygotowań, ponadto pozwalam też uczyć siebie (angielski- w czerwcu chcę podejść do CPE, hiszpański- od podstaw, z zamiarem opanowania biegle :-) i jakby tego było mało- studia podyplomowe na UŁ).
Przy tym wszystkim a właściwie przede wszystkim- jestem podwójną mamą, piorącą, gotującą, szykującą i odbierającą ze szkoły, z pracującym mężem, nianią przychodzącą 3 razy w tygodniu na 4-5 godzin i dziadkami, których zainteresowanie wnuczkami ogranicza się do rzadkich kurtuazyjnych telefonów.
No lekko nie jest.
Mimo to- obiecuję czasem coś tu skrobnąć, choćby dla lepszego samopoczucia oraz licznego grona moich czytelników, które ciepło pozdrawiam :-)!
W najbliższym czasie postaram się zamieścić relacje wakacyjne, dopóki jeszcze coś pamiętam!

niedziela, 16 sierpnia 2015

WAKACJE! ZNÓW BĘDĄ WAKACJE!

Już za chwileczkę, już za momencik... Zniewalająca swym urokiem Chorwacja, porażające piękno austriackich Alp. Tak sobie myślę, że moje życie składa się z odliczania dni do podróży, tych małych i troszkę większych. Perspektywa zmiany otoczenia, choć na chwilę, napędza mnie do codziennych zmagań z tym, co zwykle nudne i powtarzalne. Wszystkie moje najciekawsze wspomnienia związane są z wyjazdami. Póki co- ogarnia mnie coraz większa Reisefieber. Martwię się, co przygotować, kupić, spakować, robię listy, dopisuję, skreślam. Też tak macie?   Ale jak ruszam w drogę- wszystkie nerwy i problemy zostawiam za sobą. Nie mogę się już tego doczekać.

niedziela, 2 sierpnia 2015

(Nie) chciałabym umrzeć za Ojczyznę.

Za nami 71. rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego, od lat budzącego wiele kontrowersji wśród historyków i nie tylko. Czy rozpoczęło się w dobrym momencie? Czy w ogóle miało sens? Czy jego organizatorzy mieli prawo wysyłać na pewną śmierć tysiące ludzi, w tym dzieci i młodzież? Szacuje się, że w ciągu 2 miesięcy zginęło w Warszawie ok.200.000 Polaków. Czy warto było płacić tak wysoką cenę? I za co właściwie?

Jako magister historii (do którego to tytułu rzadko się przyznaję, jako że moja edukacja w tej dziedzinie nauki zakończyła się wraz z otrzymaniem dyplomu uniwersyteckiego wiele lat temu)- miałam okazję uczestniczyć w wielu dyskusjach na temat Powstania. O ile pamiętam, żadna z nich nie doprowadziła do sensownej konkluzji. Bo czy można w ogóle dopatrywać się logiki w poświęceniu życia dla Ojczyzny?

Kiedyś patriotyzm- to było dla mnie wielkie słowo. Pamiętam jakie wrażenie zrobiły na mnie "Kamienie na szaniec" Aleksandra Kamińskiego oraz inne wojenne lektury, po które sięgnęłam zachęcona tą książką. Identyfikowałam się z bohaterami walczącymi z Niemcami, razem z nimi śmiałam się i płakałam, wyobrażałam sobie siebie na ich miejscu, nie mając oczywiście najmniejszych wątpliwości, że w sytuacji zagrożenia suwerenności mojego kraju- podobnie jak oni walczyłabym do ostatniego tchu o wolną Polskę.

Dlaczego teraz już tak nie myślę? Co się zmieniło, poza tym, że jestem oczywiście starsza i pewnie mniej naiwna niż kiedyś? Przyczyn jest zapewne mnóstwo. Przede wszystkim chyba- czuję się odpowiedzialna za moją rodzinę. Kto zająłby się moimi dziećmi, gdybym ja zginęła w walce o jakąś enigmatyczną wolność? Zapewne jestem też mniej odważna niż, powiedzmy, 20 lat temu. Kiedyś bez zastanowienia przemierzałam Europę autostopem, nocowałam na przystanku autobusowym czy nadmorskiej plaży, piłam piwo z chwilę wcześniej poznanym człowiekiem. Teraz za kierownicą spodziewałabym się raczej spotkać mordercę niż przyjazną osobę, która chce mnie podwieźć wyłącznie z dobrego serca, znajomego od piwa obserwowałabym czujnie w obawie, że wsypie mi coś do napoju a noclegu pod gołym niebem w nieznanym miejscu w ogóle sobie nie wyobrażam.

Wydaje mi się jednak, że przede wszystkim nie chciałabym umierać za Ojczyznę dlatego, że nie czuję się z nią zbyt mocno związana. Jestem rozczarowana polską sceną polityczną i myślę, że ci, którzy wydaliby rozkaz walki o nasz kraj- jako pierwsi zwialiby na Seszele. W ślad za nimi uciekłaby zapewne znaczna większość społeczeństwa. Z wyjątkiem nielicznej grupy prawdziwych patriotów, zostaliby tu ludzie niedołężni oraz różnego rodzaju nieudacznicy, z różnych względów nie potrafiący podjąć decyzji o wyjeździe. Czyli frajerzy a nie bohaterzy... Tak, z całą pewnością myślę, że gdybym tylko miała taką możliwość- uciekłabym, ratując w ten sposób siebie i swoją rodzinę, nie bardzo martwiąc się o los opuszczanego przeze mnie kraju. I wcale nie czuję się z tego powodu dumna.

środa, 22 lipca 2015

Animalistyczne printy.

Dostałam dziś pocztą katalog znanej firmy, zajmującej się wysyłkową sprzedażą odzieży. Postanowiwszy przejrzeć go pobieżnie otworzyłam na losowo wybranej stronie i... padłam! Okazało się bowiem, że hitem sezonu są animalistyczne printy! Musiałam dobrze przyjrzeć się prezentowanym na zdjęciach ubraniom, aby zrozumieć, że chodzi o motywy zwierzęce, po prostu. Uwielbiam język angielski i nie mam nic przeciwko zapożyczeniom z niego, stosowanym w naszej mowie ojczystej, o ile mają one sensowne uzasadnienie! Jasne, że w budce z hot dogami nie poproszę o "gorącego psa" a specjalisty od public relations nie będę na siłę nazywać ekspertem od "kształtowania stosunków między podmiotem a otoczeniem", jednak kiedy słyszę o każualowych lukach, bukowaniu destynacji i szopingowaniu na sejlach- robi mi się słabo. Żaden z pracowników korpo nie spożywa już staroświeckich obiadów. Wszyscy chodzą na lunch, stosując odpowiedni dress code i w pośpiechu, żeby zdążyć skończyć swoje zadania przed deadline'm. Szkoda tylko, że ci specjaliści od anglicyzmów włanczają, umią, rozumią, wracają z powrotem i cofają do tyłu, że o wielu innych cudownych neologizmach nawet nie wspomnę. OMG czy WTF- no sama nie wiem jak najlepiej zakończyć ten wpis :-).

wtorek, 21 lipca 2015

Morza szum, ptaków śpiew...

... no i złota plaża oczywiście też była. Tylko tym mogę usprawiedliwić fakt, że prawie przez miesiąc się nie odzywałam. Jak to jest, że ludzie w wakacje stają się tacy fajni? Wygląda na to, że praca bardzo psuje nam charakter... robimy się nerwowi, rozdrażnieni i ponurzy, ponadto jesteśmy nudni, bo z powodu braku czasu na zajęcia inne niż związane z robotą raczej monotematyczni. A na wakacjach- sialala, znów mamy po naście lat! Czemu to nie może trwać dłużej???

niedziela, 28 czerwca 2015

Jak nie być konformistą... Dziewczyna, która pływała z delfinami.

Odezwała się do mnie niedawno przyjaciółka z lat szkolnych. Nie miałyśmy ze sobą kontaktu od 1996 roku, nie licząc krótkiego i całkowicie przypadkowego spotkania 8 lat temu. Streściłyśmy więc sobie wzajemnie pokrótce całe nasze dorosłe życie, mniej lub bardziej udane, a mnie przypomniał się jej wpis z czasów podstawówki, w zeszyciku w rodzaju "Złote Myśli dla potomności", zakończony słowami: "Dla przyszłej znakomitej pisarki od aktorki, mającej zamiar być znaną z wybitnych filmów polskich i zagranicznych oraz nieco mniej ambitnych kasowych komedyjek"...

I tak to wiele lat później- znakomita pisarka skreśli czasem parę zdań na blogu a światowej sławy aktorka rozgrywa jedyny póki co spektakl- na scenie swego życia. Ona- chyba nawet nie próbowała pójść swoją upragnioną drogą, ja- skończyłam studium dziennikarskie z oceną celującą, usiłowałam "zaczepić się" w jakiejś gazecie lub radiu, ale szybko się poddałam widząc jakie to trudne. Pracowałam w różnych zawodach, w wielu miejscach w Polsce i za granicą, i miałam to szczęście, że właściwie każda moja praca dawała mi dużo satysfakcji, żadna jednak nie była spełnieniem marzeń.

Wszystkim zastanawiającym się jak daleko posunęli się w swoim konformizmie- polecam książkę Sabiny Berman "Dziewczyna, która pływała z delfinami". Bohaterka tej powieści, chora na autyzm Karen Nieto, zawsze wie, czego chce i nie przejmuje się opinią innych ani konsekwencjami swoich czynów. Może właśnie dlatego osiąga więcej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać? Może dążenie do spełniania swoich marzeń wymaga odrobiny autyzmu?

Tak czy inaczej- książkę przeczytać warto, szczególnie w tak pięknych okolicznościach przyrody jak na załączonym zdjęciu :-). A o te powinno być nietrudno, bo w końcu zaczęły się WAKACJE!!!

czwartek, 28 maja 2015

Dzień Matki

Obchodziłam go w tym roku po raz siódmy. Jako matka.

Jako córka...hmmm... mam za sobą już 39 majowych świąt, w tym kilka pierwszych spędzonych zapewne niezbyt świadomie. Cieszę się, że wciąż mam komu składać życzenia w tym dniu podczas gdy tylu moich znajomych pożegnało już swoje mamy na zawsze lub, jeśli wierzyć w życie po śmierci, na bliżej nieokreślony czas. Jeszcze bardziej jednak uszczęśliwia mnie fakt, że to mnie ma kto złożyć życzenia. A przecież wcale nie musiało tak być.

Doskonale pamiętam swoją pierwszą ciążę, z majowym terminem rozwiązania. Myślałam sobie wtedy, że na Dzień Mamy będę już tulić swojego bobasa, pozostało mi tymczasem ściskanie niewyraźnego zdjęcia z usg, zrobionego tuż przed Świętem Zmarłych. Kolejna ciąża, tym razem utracona w maju, poprzedziła Dzień Matki smutny i beznadziejny. I wreszcie 26 maja 2008, świętowany z miesięcznym bobasem, wyjątkowy, jednak przeryczany z żalu za tym, co utracone (to pewnie wina szalejących w połogu hormonów :-)). Wszystkie kolejne były już spokojne i wspaniałe, i wierzę głęboko, że wiele jeszcze podobnych przede mną.

Jednak mimo przepełniającego mnie poczucia szczęścia i spełnienia- 26 maja zawsze myślę o tych wszystkich kobietach, którym nie dane było zostać matkami. Z różnych przyczyn. Z powodu bezpłodności, braku odpowiedniego partnera i odwagi do wychowania dziecka samotnie, nie dość silnego instynktu macierzyńskiego, odkładania decyzji na wieczne później, które nigdy nie nastąpiło...

Nie pamiętam już wyraźnie jak to jest nie być matką. Ale wiem jak to jest być. Cudownie.

niedziela, 10 maja 2015

Wakacje z dzieckiem...

... wcale nie muszą być koszmarem! Tak, wiem, teza jest śmiała. Już widzę pełen niedowierzania uśmiech na twarzy niejednego rodzica. Jak to? Można jechać na wakacje z dzieckiem i wypocząć???
Ano, moim zdaniem- tak! Wszystko zależy od właściwego wyboru miejsca przeznaczenia. Dla mnie taką destynacją są niepozorne Rowy i położony niemal nad samym morzem hotel Columbus. "Odkryłam" ten azyl kiedy moja starsza córka miała rok, w maju 2009. Od tego czasu jeździmy tam regularnie, zawsze w maju lub wrześniu, korzystając z pozasezonowych promocji oraz spokoju jaki panuje wówczas nad Bałtykiem. Spędzamy tam nie więcej niż tydzień, ale jest to naprawdę wystarczająco, aby naładować akumulatory, wyciszyć się i nabrać sił do dalszych zmagań z codziennością.
Na czym polega tajemnica tego miejsca? Cóż, głównie na tym, że dzieci są tam "zaopiekowane" przez cały dzień. Do dyspozycji mają duży plac zabaw, którego absolutnym hitem jest zadaszony figloraj, idealny na deszczową pogodę. Ponadto, w specjalnym klubiku czeka na nie przemiła animatorka, potrafiąca zaciekawić pociechę w każdym wieku. W hotelu na wielkim ekranie wyświetlane są bajki, można porysować w przeznaczonym do tego kąciku oraz pościgać się na jeździkach. Jadłospis zawiera ulubione potrawy dzieci, jak choćby naleśniki z czekoladą, bitą śmietaną, owocami i czymkolwiek zechcemy. Ponadto- dla najmłodszych nie musimy targać z domu łóżeczek, wanienek i innych wielkogabarytowych sprzętów, ponieważ wszystko dostępne jest na miejscu. Dodatkowe atrakcje stanowią wieczorne ognisko i kąpiel w jacuzzi.
Na rodziców codziennie czeka świeża prasa, którą można przeglądać na wygodnych leżaczkach a dla bardziej aktywnych- zewnętrzna siłownia, ścianka do tenisa czy rowery. Należy też oczywiście wspomnieć o doskonale zaopatrzonym barze, z którego można skorzystać wieczorem, gdy dzieci, wymęczone po dniu pełnym wrażeń, "padają jak kawki", aby grzecznie spać do rana. Nie lubię jeździć kilkakrotnie w to samo miejsce, ale na wczasy w Rowach co roku czekam z jednakową niecierpliwością. Podobnie pozostali członkowie rodziny. W tym roku po raz pierwszy jedzie tam Kornelka (nota bene: to właśnie rok temu w Rowach zadzwonił "ten telefon", informujący o tym, że odnalazła się nasza młodsza córeczka). Mam nadzieję, że i ona dołączy do grona fanów Columbusa! Poniżej- krótka historia naszej przygody z tym miejscem, uwieczniona na zdjęciach: